Wiadome jest wszystkim fotografującym, że najlepsze fotografie, najwspanialsze ujęcia to te, kiedy nie miało się ze sobą aparatu, albo właśnie skonczył się film. Prawie zawsze mam ze sobą aparat - lubię robić zdjęcia. Nie raz udało mi się uchwycić coś interesującego jak choćby z wydarzenia, teraz już historyczno-symbolicznego jakim było zburzenie pomnika Dzierżynskiego w Warszawie na oczach mściwie rozradowanego tłumu. Czułem się wtedy, jakbym uczestniczył w jakiejś powtórce z historii: burzenia pomników znienawidzonych cezarów rzymskich, wyłupywaniu napisów pochwalnych upadłych w niełasce faraonów, zrzucania i niszczenia swastyk i emblematów hitlerowskich. Jednocześnie czułem taką samą mściwą radość jak inni i było to widać na tych fotografiach . Chcę jednak mówić o fotografiach nie zrobionych. Jedna z nich, to typowy żart sytuacyjny. Jest w Konstancinie ładna stylowa willa, która na frontonie ma umieszczoną nazwę: Wenus. Któregoś razu przechodziłem tamtędy ulicą i zobaczyłem taki widok: z bocznego okna na piętrze, wychyla się ku temu napisowi potężna postać kobiety chcącej zapewne omieść go z kurzu i pajęczyn. Jest to trudne i ryzykowne zadanie dla kogoś o dość znacznej tuszy. Ona jednak nie rezygnuje: podkasuje szarą spódnicę i prawą ręką trzymając się framugi robi lewą nogą wykrok w próżnię. Tak przytulona do szarego muru, rozpłaszczona na nim i rozkrzyżowana, z rozwiązującą się chustką na głowie zastyga by sięgnąć miotłą do niewidocznych z dołu pajęczyn. W mojej fototece nieistniejących zdjęć, to ma tytuł: "Wenus Konstancinska"
Żałuję wielu fotografii, szczególnie ludzi dawnego Konstancina - nawet nie tych wielkich i znanych, ale tych, którzy nadawali pewien odmienny koloryt naszemu kochanemu miasteczku: "Kazio" czyli "Rumcajs" wałęsający się, nieodmiennie w kaloszach i z kijkiem po ulicach, szukający pono jakiegoś zakopanego skarbu; "Konsulowa", pękata staruszka w wielkich ukwieconych kapeluszach, ubrana i umalowana tak, jakby była żywcem przeniesiona z filmów Felliniego; "Pan Sowa", dystyngowany jegomość z laską, zawsze w olbrzymich, ciemnych i okrągłych okularach, z długimi, do ramion, bielusienkimi włosami; starsza Pani Rudniewska z umalowanym na płomienno-rudo kręconym "afro" na głowie, przechadzająca się z wianuszkiem fantazyjnie wystrzyżonych pudli na smyczy. Można by tak długo wymieniać - myślę, że wszyscy ich pamiętamy. Wtedy, kiedy istnieli nawet nie pomyślałem, by ich sfotografować. W Polsce i w wielu krajach ludzie nie są chętni robieniu im zdjęć. W Grecji malowniczo wyglądający brodaci mnisi uciekają w panice sprzed obiektywu. Fotografowanie stojących w kolejce przed sklepem mięsnym, u nas, w latach 70-tych czy 80-tych mogło się skonczyć pobiciem lub zniszczeniem sprzętu. W Indonezji natomiast wręcz przeciwnie, nieznajomi potrafią zaczepić na ulicy człowieka idącego z aparatem, prosząc by ich "uwiecznił". Nieważne: wystrojeni czy w łachmanach, młodziutkie piękności czy kalecy starcy - bezinteresownie.
Jedno z takich moich nieistniejących ujęć pochodzi z Dżakarty - miasta kontrastów - gdzie piękne pałace czy nowoczesne wieżowce, sąsiadują z dzielnicami nędzarzy. Jako fachowiec od nieruchomości przyglądałem się jakiejś pięknej rezydencji w stylu kolonialnym. Tuż za jej murem, na sąsiedniej działce ukazał mi się taki obraz: wielkie rumowisko śmieci, resztek jakiś sprzętów, roślin i kolorowych owoców, oplecione wijącymi się z niego cienkimi smużkami dymu, a wszystko to na tle dwóch chatynek skleconych z desek, dykty i falistej blachy. Wśród tego chaosu pasą się trzy białe kozy, łaciaty pies wyjada resztki u stóp tej sterty, a na jej szczycie żebrak w zawoju na głowie grzebie zawzięcie długim kijem. Kiedy zobaczył, że stoję z aparatem i patrzę, wyprężył się do fotografii robiąc "przyjemny wyraz" swojej starej i pobrużdżonej twarzy.
Nie miałem już kliszy, ale cóż było robić, pstryknąłem, nawet kilka razy "na pusto" i widziałem, że ucieszyło to starego człowieka bardziej niżbym mu wręczył jakiś datek. Następnego zdjęcia nie mogłem zrobić sam, powinna to być trzecia osoba, najlepiej fotograf z National Geographic Magazine. Lazurowe Wybrzeże, Nicea, miasto milionerów. Idziemy z moją żoną eleganckim, wysadzanym platanami, bulwarem Victor Hugo. Spoglądamy na chodnik po drugiej stronie ulicy, a tam, w przeciwnym kierunku niż my, kroczy sobie ogromny, lśniący i wypasiony szczur. Przystaje, wspina się na tylne łapki i spogląda na nas przez chwilę tak, jakby chciał uchylić przed nami kapelusza, po czym spokojnie rusza dalej, do swoich, nie cierpiących zwłoki, spraw. Australia jest rajem dla fotografa. Jest w niej prawie wszystko: rozległe wspaniałe krajobrazy, niezniszczona dzika przyroda, egzotyczne zwierzęta, rośliny i ciekawe typy ludzkie: tak europejskie i azjatyckie wszelkich odmian i mieszanek, jak i rdzennej ludności. Nie ma tyko starszych zabytków, śladów (jeśli nie liczyć aborygenskich malowideł naskalnych sprzed 10-15 tysięcy lat) dawnych kultur, do jakich przyzwyczajeni jesteśmy w Europie. Tu wtrącę dygresję. W ostatnim felietonie napisałem, że Aborygeni otrzymali obywatelstwo australijskie dopiero w 1973 roku. Po oddaniu tekstu do druku otrzymałem E-maila z Tasmanii, od byłego ministra rządu stanowego Nicka Evers’a, przyjaciela moich przyjaciół, w którym wyjaśnia on tę kwestię. Otóż cytując za Prof. Henrym Reynolds'em z dzieła "Aborigines and Settlers":"Referendum z maja 1967 roku zmieniło sekcję 127 Federalnej Konstytucji ...". A więc sześć lat wcześniej. Nie zmienia to faktu, że Aborygeni byli przez Europejczyków przez dziesiątki lat (jeśli liczyć od odkrycia Australii, przez 200 lat) niszczeni i wykorzystywani w sposób często bardzo okrutny i bezduszny.
Mimo, z górą, 30 lat posiadania przez nich pełni praw obywatelskich nadal nie jest idealnie. Wciąż widać - szczególnie w większych skupiskach aborygenskich, w centralnej Australii - że Biały nie jest neutralnie przez nich odbierany. Ich reakcja jest nie agresywna, jest to raczej rodzaj takiego zamknięcia się w sobie, przybrania maski kompletnej obojętności, bezwładu. Przede wszystkim kobiety i starzy nie patrzą w stronę Białego, jakby go nie widzieli. Jechaliśmy w tym roku z moim ojcem pustynną drogą w interiorze i zatrzymaliśmy się przy zbiorniku z pitną wodą, jakie tam gdzie niegdzie stoją dla przejezdnych. Poszliśmy zobaczyć koryto wyschniętej rzeki. Kiedy wróciliśmy, zastaliśmy drugi samochód i rodzinę Aborygenów, którzy się też tu zatrzymali. Mężczyzna siadł sobie na ławeczce w cieniu, pod daszkiem. Kobieta i dzieci bawiły się przy zbiorniku. Odpowiedzieli na nasze przywitanie. Ojciec mój siadł obok mężczyzny na ławeczce. Stanąłem i zwracając się do niego powiedziałem po angielsku: - Chciałbym zrobić zdjęcie obu panom. Australijczyk, nie spojrzał na mnie, nie drgnął, jak gdyby nikt nic nie powiedział. Nie zaprotestował ani nie przyzwolił, ale jakby zapadł się w sobie. Aparat w moich rękach i te słowa zawisły w bezruchu. - Nie jest to chyba dobry pomysł - rzekłem jakby do siebie i mimo słabych protestów mojego ojca, któremu zależało na takiej fotografii, schowałem aparat. Za chwilę odjeżdżaliśmy, dzieci i kobieta nie zwrócili na to uwagi. Mężczyzna wstał i zamachał nam na pożegnanie. Być może Biali, traktując go lekceważąco doprowadzili go o krok od nienawiści. Być może nie popchnąłem go do tego kroku. Uśmiechnął się do mnie. Wtedy wiedziałem już, że to moje najlepsze nie zrobione zdjęcie w życiu.