Na drgającym od upału horyzoncie wysuszonej równiny australijskiego "Corner Country" pojawiło się trzech, słaniających się z wycienczenia, ludzi. Kiedy wiele tygodni wcześniej, jako pierwsi Biali dotarli do północnego wybrzeża, wydawało im się, że osiągnęli wielki sukces, że już nic ich nie zmoże. Teraz, w drodze powrotnej, po tym jak zjedli wszystkie zapasy, jucznego wielbłąda i swoje konie, ten pustynny kraj - tak obfity dla aborygenskich nomadów - nic im już nie był w stanie ofiarować. A przecież to oni: dwóch angielskich dżentelmenów - Bourke i Wills, wraz z pomocnikiem - byli ważni i przejdą z tym do Historii. To oni nieśli wielką i nieśmiertelną misję wytyczania nowych szlaków dla cywilizacji do tego dzikiego i niedostępnego kraju.
Nie wiedziały tego emu i torbacze, cicho, grupkami skacząc poza zasięgiem zmęczonych oczu wędrowców. Nie wiedziały dzikie psy dingo, ani rozwrzeszczane stada białych i różowych papug, przelatujących tak blisko, jakby naigrawały się z broni Białego człowieka, która wcześniej, kiedy jeszcze były do niej naboje, tak skutecznie przegnała Czarnych ludzi z dzidami, bumerangami i ich natrętną ciekawością.
Te trzy cienie ludzkie, zdały sobie sprawę jeszcze poprzedniego dnia, że nie mają już niczego z wszystkich zasobów cywilizacji, dumy Imperium Brytyjskiego. Wiedzieli to już wtedy, kiedy przez wiele godzin, żłobili płytki grób dla czwartego towarzysza, raniąc sobie zmęczone dłonie o spieczoną, czerwoną ziemię. Goany i inne jaszczurki mogły sobie spokojnie siedzieć w swoich chłodnych, podziemnych norkach. Biali ludzie niczego nie widzieli, szli wolno, potykając się w milczeniu.
Tego samego dnia o świcie, nad brzegiem potężnej rzeki Cooper Creek, angielski oficer skonczył właśnie wycinać napis "tu kopać" na pniu ogromnego eukaliptusa. Nie był z siebie zadowolony, obiecał dowódcy wyprawy Bourke'owi, że będzie czekał tu na niego aż do skutku, ale po wielu tygodniach bezowocnego wypatrywania powrotu jego i Wills'a, uległ pozostałym.
Uznał, że nie ma już po co czekać. Zakopał tylko - na wszelki wypadek - w korzeniach tego drzewa żelazną rację żywności, list i trochę nabojów. W chwilę pó1niej ruszyli z kopyta, na wypoczętych, znudzonych długą bezczynnością koniach w stronę odległego o 2 tysiące kilometrów Melbourne, ciągnąc objuczone prowiantem wielbłądy. Trzem wędrowcom starczyło jeszcze siły, kiedy dotarli tuż przed zachodem słonca do opuszczonego przed kilkoma godzinami obozu, by wykopać żelazny zapas. Ale lepiej chyba, by tego nie zrobili, bo choć jedzenie dało im trochę siły, to list pozbawił ich tego, co mieli najcenniejszego - pozbawił ich nadziei.
Był koniec czerwca 1861 roku. Niedługo potem umiera Bourke, po nim Wills, przeżył tylko pomocnik, żołnierz, którego ratują Aborygeni. Za półtora roku w odległej Polsce, umierać będzie epoka romantyzmu w mrozach i śniegach Powstania Styczniowego. W tym czasie Konstancin był knieją, w której słychać było od czasu do czasu odgłosy polowan i odbyło się kilka powstanczych potyczek. Konstancja Potulicka cieszyła się dobrym zdrowiem.
Dwadzieścia parę lat wcześniej przybywa do Australii, z kraju "niepoprawnych romantyków" sir Paweł Edmund Strzelecki, uczony szlachcic polski. Nie jest pustogłowym romantykiem ani awanturnikiem. Zabiera się z żelazną konsekwencją do badan geograficznych i geologicznych południowo-wschodnich stanów (NSW i Victorii) oraz Tasmanii. Zdobywa i oznacza najwyższy szczyt kontynentu i swój pragmatyzm wprzęga w jedyny swój gest romantyczny (lub patriotyczny): rozległą krainę w Victorii nazywa imieniem gubernatora Gipps'a, by ten połechtany próżnością, pozwolił mu nazwać ten szczyt Górą Kościuszki.
Odkrywa bogate złoża złota w NSW, ale nawet wtedy nie krzyczy na lewo i prawo: znalazłem! Znalazłem! Ale milczy, za namową Gipps'a, by nie wzniecać po świecie "gorączki złota". Zadowala się jedynie publikacjami naukowymi, tytułem i medalem od Imperium Brytyjskiego oraz skromnym majątkiem. Z tego powodu nie ma żadnej dramatycznej i sensacyjnej opowieści o Strzeleckim. Pozostało kilka punktów na mapie noszących jego imię: nieduża mieścina, którą i tak miejscowi wymawiają "Streleki" albo "Strezleki", pasmo niewielkich wzniesien i dwie góry średniej wielkości.
O przepraszam, jest jeszcze pustynia w stanie Australia Południowa, przez którą zdarzyło mi się przejeżdżać i rzeka, która przez nią przepływa, nb. dopływ Cooper Creek. Ale jakoś nie przepływała, kiedy ją przekraczałem, bo wyschła bidula. Ot, anglosaska wdzięczność! Wciąż, więc, nie mogę się zdecydować, czy lepiej być martwym romantykiem, czy żywym i majętnym pragmatykiem. Muszę o tym koniecznie porozmawiać z potomkiem sir Paul'a Edmunda Strezleki, który mieszka od paru lat w Konstancinie, na Potulickich.