Po wielu próbach zerwania z nałogiem palenia papierosów nareszcie udało mi się to zrobić skutecznie. Chętnie więc, podzielę się z Państwem tym moim sprawdzonym sposobem. Trzeba do niego: 1.Sporo wolnego czasu - im będzie go więcej tym większa szansa powodzenia - najlepiej wykorzystać cały zaległy urlop z ostatnich kilku lat.... 2. Trochę grosza, ale to chyba nic nowego, wszystkie dobre rzeczy muszą kosztować. 3. Bardzo dużo determinacji i sprytu (by przechytrzyć siebie samego), ale za to żadnych środków farmakologicznych, żadnej chemii. Z tym wszystkim w zanadrzu jedziemy najpierw do Warszawy, najlepiej w jakiś paskudny dzień, kiedy leje deszcz, albo chociaż zimny wiatr urywa głowę (ja zrobiłem to w czasie śnieżnej zamieci, nerwowo zaciągając się w swoim samochodzie papierosem) i kupujemy bilet na samolot do możliwie dalekiego zakątka Ziemi. Polecam na przykład bilet do Melbourne w Australii przez Frankfurt nad Menem i Hongkong, bo to moja trasa. Równie skuteczna może się okazać Nowa Zelandia przez Dubay, albo Rio de Janeiro przez Rzym i Atlantę. Musi to być port pozaeuropejski i musi być samolotem. Nie może to być statkiem przez morze Północne i cieśninę Gibraltarską na Sycylię, albo koleją transsyberyjską do Baku, choć to podróż nawet znacznie dłuższa. Tylko podróż samolotowa jest sojusznikiem naszego planu, z prostej przyczyny, że nie ma już żadnej międzynarodowej, szanującej się linii lotniczej, w której samolotach wolno by palić. Na statkach i w pociągach wciąż wolno palić, a w transsyberyjskiej nie można nie palić.
Zanim nadejdzie dzień realizacji naszego Wielkiego Planu, powinniśmy przygotować całe nasze otoczenie do Wielkiej Zmiany. Musimy z pełnym przekonaniem i płomiennie informować wszystkich, czy kto będzie chciał tego słuchać czy nie, jak to zamierzamy zerwać z nałogiem. Nie jest ważne, że niektórzy zapytają ironicznie: „znowu?”, albo, że żona uśmiechnie się tym swoim wszystkowiedzącym uśmiechem i stwierdzi bardziej niż spyta: „na jak długo”. To wszystko może nam się w trudnych chwilach przydać. Nadchodzi Dzień Próby. Wstajemy przed świtkiem. Po porannych okołośniadaniowych papierosach, które się nie liczą, w podróż, z domu zabieramy ze sobą tylko jedną pełniutką paczkę. To bardzo ważne. Wtedy zaczynamy. Dobrze jest wziąć taksówkę pana Kazimierza, który jest miły i nie pali. Już wtedy będzie pierwszy trening: nie będziemy mu chcieli zasmradzać samochodu, mimo, że pozwala. Zbieramy pierwszy punkt. Na Okęciu palimy pierwszego papierosa z zabranej paczki, ale dane nam to będzie dopiero po nadaniu bagażu. Ponieważ jest 5 rano to kawiarnie jeszcze są zamknięte, musimy więc wyjść przed budynek i palić na zimnie. Zbieramy drugi punkt. Ale wtedy też, po raz pierwszy myślimy ponuro, że zabraliśmy za mało papierosów. Po przejściu kontroli paszportowej w całej strefie palić nie wolno. Jedyna restauracja, w której wolno, wciąż zamknięta, sklepy również. Punkt trzeci i czwarty.
Przez 2 godziny lotu zapominamy o wszystkim, cieszymy się z podróży i widoków wschodzącego słońca. We Frankfurcie, po niewielkich poszukiwaniach znajdujemy na lotnisku miejsce dla palących i z wielką ulgą i przyjemnością zapalamy papierosa. Tracimy jeden punkt. Następnie palimy drugiego papierosa, by przedłużyć przyjemność i zaraz trzeciego, na zapas. Przy tym trzecim odzyskujemy utracony punkt. Kiedy znajdujemy właściwą bramkę odprawy naszego samolotu i jesteśmy w stanie ocenić dystans do najbliższego punktu dla palących, wypalamy jeszcze kilka papierosów na przemian z oglądaniem sklepów bezcłowych. Tutaj myśl, że trzeba by kupić papierosy za Euro jest nam, na szczęście, obca. 11 godzin lotu mija nam bez jednej nawet myśli o paleniu. Ja bardzo lubię latać. Śpię, gadam z sąsiadami, oglądam widoki nieba i odległej Ziemi. Co jakiś czas karmią pysznym jedzonkiem, a na ekranie przed sobą, mogę wybierać z 5-6 pozycji ostatnich przebojów kinowych. W Hongkongu, nie palimy od razu po przylocie.
Najpierw odprawa paszportowa, później –chcemy znaleźć odpowiednie miejsce, należytą oprawę dla tej przyjemności. Kiedy w końcu zaciągamy się po raz pierwszy, tak długo spragnieni – robi nam się słabo. Nie, żebyśmy mieli mdleć, ale trochę ciemno w oczach, a głośny łomot serca wyznacza nam ile zyskaliśmy nowych punktów: 7, 8, 9. Ale, nic to, kiedy dojedziemy metrem z lotniska do miasta, szybko się przekonamy, że Chińczycy nie tylko „trzymają się mocno” – co wiemy już od wieszcza Wyspiańskiego, ale też i mocno palą. Nie to co w USA, gdzie na palacza patrzą jak na wroga ludu. Tu, znajdziemy się w miłej międzynarodówce palaczy, którzy sobie świadczą uprzejmości, zagadują. Większa część Hongkongu położona jest na wznoszących się skałach i stromych wzgórzach. Warto więc, zacząć oglądanie miasta z ruchomych schodów, które pną się nad kolejnymi piętrami ulic kilka kilometrów w górę i w górę. Następnie tam, idąc najwyższym poziomem miasta przez niezwykłe ogrody botaniczne i zoo, możemy dotrzeć do podnóża słynnej góry Victorii, na którą wjeżdża się kolejką „zębatą” podobną do naszej na Gubałówkę. Tam, jeśli mamy szczęście i nie ma smogu, pojawia się przed nami jeden z najpiękniejszych miejskich widoków świata: całe miasto ścielących nam się do stóp wieżowców schodzi kaskadami do ogromnej morskiej zatoki, pełnej statków, barek, sampanów i olbrzymich liniowców. W oddali, blisko horyzontu, widać masyw wyspy Hong Kong, najstarszej części brytyjskiego do niedawna miasta-państwa. Papieros smakuje tam wybornie. Czujemy się jak Słowacki na Mont Blanc i przepadają nam 2 punkty.
Odzyskujemy nieco punktów, kiedy po wyjściu z wysokogórskiej kolejki, czekamy na autobus, który ma zawieźć nas do promu na zatoce. Stoimy razem z jakąś wycieczką chińskich chłopów z ichniego PGR-u, która przyjechała zwiedzać tu, do niedawna zakazany, kapitalistyczny świat. Mimo postoju na świeżym powietrzu, czujemy się uwędzeni w dymie z marnej machorki. Po przybiciu promem do wyspy, po uwolnieniu się od natrętnych, ale i interesujących proponowaczy czy naganiaczy wszelkiego typu usług, zagłębiamy się w handlową część tego jednego z największych portów na świecie. Mimo woli myśli nam się, że my Polacy wciąż pochodzimy z bardzo odlegle peryferyjnego świata. Czujemy się tu jak sołtys spod Koluszek, który wysiadł na dworcu Centralnym w Warszawie. Jednak po wydaniu kilkudziesięciu hongkońskich dolarów odzyskujemy rezon i paląc przyglądamy się tej, pełnej świateł, reklam i tłumów ulicy, czystej i kolorowej egzotyczną dekoracją i roślinnością.
W końcu robimy się głodni, a do odlotu samolotu pozostało nam już coraz mniej czasu. Znajdujemy bardzo egzotyczną, (jak się później okazuje portugalską) restaurację i siadamy przy stoliku z widokiem na nabrzeże i zatokę. Szef kuchni poleca: spaghetti z sosem atramentowym. Pomni nauki z socjalizmu (jak z tego kawału Kobylińskiego: specjalność zakładu bułka z masłem) uznajemy, że trzeba brać to, co proponują. Nie po to przejechaliśmy taki szmat świata, by jeść schabowego z kapustą, albo flaki po poznańsku. Kiedy chińska kelnerka stawia przed nami danie, wyglądło jakby się lekko wzdrygnęła. A tu stoi talerz pełen klusek polanych jakby rozgrzaną smołą, z której gdzie niegdzie sterczą zrumienione na złoto ogony dużych krewetek. Czytamy w menu, że jest to sos z prawdziwego atramentu z ośmiornic (kałamarnic), czyli takiego, jakim jeszcze do niedawna spisywało się wszystkie mądrości tego świata na pergaminach czy czerpanym papierze.
Danie jest pyszne. Tak nam smakuje, że chętnie wylizalibyśmy talerz, gdyby nie to, że nie wypada, reprezentujemy tu w końcu cały 40 milionowy naród! Czujna kelnerka przynosi nam nasączoną ciepłą wodą serwetkę do zmycia resztek atramentu i po krótkiej rozmowie przyznaje się, że ona nigdy takiego dania by nie zjadła, bo jest obrzydliwa. Kłóci się to nam z ugruntowanym stereotypem Chińczyka, który zje każde świństwo. Wprawia nas to dodatkowo w świetny humor. Wyciągamy papierosy i wtedy okazuje się jakimś cudem, że w paczce jest tylko jeden, ostatni papieros. Kiedy tak go palimy, by z pieczołowitością wyciągnąć z każdego macha najwyższą przyjemność, zdajemy sobie sprawę, że długo nie będziemy mieli tak dobrej okazji by wyzwolić się z pęt tej słodkiej, trującej niewoli: za półtorej godziny będziemy w samolocie, w którym bez możliwości zapalenia spędzimy kolejne 10, 11 godzin. Doliczając formalności mamy łącznie 13 - 14 godzin, po czym wyjdziemy w 40 stopniowy upał w kraju, w którym prędzej się towarzysko wybacza zażywanie narkotyków, albo zamordowanie teściowej w obronie własnej, niż palenie papierosów. Później, jeszcze wielokrotnie żałujemy tej decyzji, a palenie śni nam się po nocach. Ale szkoda nam takiego wysiłku, tylu mozolnie zebranych punktów, a i czujemy się jakby lepiej. W końcu zawieramy pakt ze sobą: nie będę palić przynajmniej tak długo, aż mi się zwróci cały bilet na samolot. Wydawałoby się, że to będzie parę lat. Policzyłem: w moim przypadku podróż zwróci mi się już za rok i dwa miesiące. W najgorszym razie za 1,5 roku. Wtedy pomyślę. I to by było na tyle. Ze zdrowym pozdrowieniem niepalacza. Andrzej Krzyżanowski.