Nagle zrobiło się tak ciemno, jakby noc czarna, choć to przecież pora taka, że słonce powinno jeszcze z godzinę być nad horyzontem. Czerwona pustynna droga jak dotąd była tak sucha, że mijany krajobraz natychmiast zasnuwała kita rudego pyłu ciągnąca się za samochodem, a zerkanie we wsteczne i duże boczne lusterka terenowego Landcuiser'a nie miało żadnego sensu. Istniało tylko to, co przed sobą. Teraz, w gęstniejącym mroku, długie i mocne reflektory wycinały zaledwie tunel widzialnej przestrzeni. Wyciągały z niebytu mknące naprzeciw długimi szeregami, chybotliwe kształty krzewów i drzewek, wysokie, niby cierniste kępy trawy spinifex i pionowe, im dalej tym dziwaczniejsze, budowle termitów. Zacząłem już dziś piątą setkę kilometrów, co jak na szlak pustynny jest niezłym wynikiem, możliwym tylko dzięki łaskawej pogodzie. Trzeba zwolnić, w każdej chwili przed maskę może wyskoczyć kangur, emu czy zwykła krowa, których półdzikie stada wieczorem ściągają na oddające nagromadzone w ciągu dnia ciepło drogi. Albo - co gorsza dla mknącego samochodu - dziki wielbłąd ze stad zdziczałych tu od pokolen, spośród sprowadzonych kiedyś przez Białych z Afryki i Azji, a zadomowionych w Australii na dobre.
Chwilę pó1niej zaczęło się: zrazu dwie grube krople roztrzaskały się o przednią szybę na wprost moich wpatrzonych w nią oczu. Zaraz też ja i zespolony ze mną wóz wpadliśmy w strefę ulewy tak gwałtowną, jakby jej intencją było zgnieść tę dudniącą blaszaną osłonę nade mną, by roztrzaskać świetlistymi, oślepiającymi strugami przednie okno, przez które już nic więcej widać nie było. Samochód niczym młody kangur spłoszony przez dingo szarpnął się. Wpadać zaczął w boczne poślizgi, z jednego boku na drugi tak, że nie sposób było myśleć nie tylko o hamowaniu, ale nawet o dotknięciu pedału hamulca. Powoli jednak wzrok i słuch się przyzwyczajały do tego nadmiaru bod1ców, a pijaną jazdę, roztanczoną po całym korycie płynącej wraz ze mną drogi, przyjęły za zadanie, któremu trzeba sprostać.
Nie wiem jak to długo trwało, godziny czy sekundy - adrenalina kipiąca wtedy w moich żyłach nie pozwala dziś na ocenę. Przed moim wzrokiem, gorączkowo poszukującym jakiejś przeszkody czy choćby rozpoznawalnego obiektu, ukazała się - niby piorunem wydobyta z mroku - brodata twarz człowieka, spokojnie siedzącego na drodze. Białe włosy i broda okalające czern twarzy wyglądały niczym na całunie turynskim twarz Chrystusa, odbita w negatywie. Tylko ciemne oczy, mądre, niewzruszone, ale jakby czegoś oczekujące i dłon w geście prośby, ostrzeżenia, czy może osłony przed pędzącym zagrożeniem - przekonały mnie, że to człowiek, aborygenski starzec. Chrystus nie Chrystus - minąłem go, nie zatrzymałem się - choć część mego mózgu od razu zaczęła się tego domagać: "może potrzebuje pomocy...", "na pewno jej potrzebuje...". Jechałem dalej na złamanie karku, głuchy na wszystko, a widok tego starca utrwalał się w mojej głowie w najdrobniejszych szczegółach. Pustynia Tanami to jeden z najbardziej odludnych obszarów na świecie. Yuendumu, aborygenską wioskę minąłem już ponad 100 kilometrów temu, kopalnia złota The Granites za następne sto kilkadziesiąt.
Kiedy zasypiałem w samochodzie koło studni, jednej z 5 na liczącej blisko 900 kilometrów trasie, nie było mi z tą świadomością zbyt wygodnie. Cała moja trasa, do wybrzeża oceanu Indyjskiego zaplanowana była na prawie 2 tysiące kilometrów. Nie udało mi się jej pokonać: zatrzymała mnie, a nawet w pewnym momencie złapała w bagnistą pułapkę powód1 Sturt Creek, rzeki w Zachodniej Australii. Wracałem tą samą drogą przez pustynię, ciesząc się, że się wyrwałem bez większych strat z zasadzki natury. W ciągu 7 dni wyprawy tylko raz rozmawiałem z człowiekiem - Bruce'm Farrand, kiedy brałem u niego benzynę w połowie trasy. Zdawał się słuchać moich przygód jak człowiek nawykły do ludzkich szalenstw i głupoty ("w porze deszczowej się tędy nie jeździ...") co tylko wprawiło mnie w dobry humor.
Kiedy w ostatnim dniu zobaczyłem z daleka, przez lornetkę, stojący przy szlaku samochód z otwartą klapą silnika i trzech młodych Aborygenów, pognałem na pomoc. Przyczyna ich postoju okazała się być banalna - zabrakło im benzyny. Z radością dałem im cały swój zapas z kanistrów, więcej zapewne niż oczekiwali, dziękując im prawie, że tak łatwo mogę się przed sobą "odkupić". Do Alice Springs dojechałem na resztkach benzyny, na samej koncówce rezerwy. Tydzien po mojej ucieczce z rejonu powodzi, pojawił się tam cyklon i jak podała TV, zginął jakiś człowiek, ale ja już wtedy byłem na wschodnim wybrzeżu, w Queensland i zasypiałem bezpieczny w motelu w Mooloolah. Czasem widzę te ciemne, jakby czegoś oczekujące oczy. Szczególnie wtedy, kiedy słyszę: "Pan da, szefie trochę drobnych...", "na piwo...", "na bułkę...", tak niewiele. Wtedy daję. Jestem coś winien. Andrzej Krzyżanowski